Z Katherine wydostać się nie łatwo… No więc kiedy już nadarza się okazja, bez wahania zabieramy się (tak dla odmiany ?) starym vanem z Japończykami, mimo że jest to tylko 20 km do przodu. Po środku niczego. Czyli robimy to, przed czym wszystkie przewodniki przestrzegają.
I rzeczywiście. Wysiadamy na skwierczącej autostradzie. Nasi dobroczyńcy znikają gdzieś w bocznej piaszczystej drodze, a na horyzoncie pustka. Dobiega nas woń rozkłającej się walabii…
I tu szczęście głupiego: z czającej się opresji wyciąga nas para Czylijczyków, pracujących na farmach mango.
☆ Bardzo wielu młodych ludzi z całego świata przyjeżdża do Australii na 'working’ wizie i sporo z nich pracuje na farmach i plantacjach.
Mataranka – tu podmuchy powietrza z asfaltu palą bardziej niż samo słońce. Uff… Szczęśliwie nasz budżet i upór sprawiają, że nie decydujemy się na pierwszy, bliższy kemping i prowadzą nas do kolejnego 10 km dalej (za sprawą tej samej pary z Czile). Do jakże osobliwego i na swój sposób czarującego miejsca.
Roper Park, trochę jak rustykalny, australijski Dziki Zachód. Trochę czas się tu zatrzymał. Mają swoje zwierzęta, z czego każde ma imię (poza świnkami, które niestety za szybko są zjadane).

Szczęśliwie też okazuje się, że z Roper Park mamy bliżej do gorących źródeł, śmierdzących nietoperzy i ciekawej trasy wzdłuż suchego (okresowego) koryta rzeki.






