Magnetic Island. Wypatrzyliśmy ją już w Townsville. Promem to jakieś pół godziny, a człowiek przenosi się do innego świata… do zielonej, łagodnie górzystej krainy z olbrzymimi głazami i wyludnionymi (często dzikimi) plażami.



X BASE Backpackers (hostel plus kemping). Brzmi nieźle. To musi być coś dla nas. Nawet cena kusi… i basen! A to wszystko z widokiem na zatokę…
…aż tu szok i niedowierzanie! 😉
Pojęcie „backpackera” przyjmuje nowe oblicze.
Otóż: „backpacker w Australii” ma:
– 120-litrowy plecak lub walizkę na kółkach, bo przecież trzeba gdzieś upchać wszystkie kosmetyki, perfumy, lokówko-prostownice, wieczorowe kreacje i błyszczące 'sneakersy’;
– plecak z przodu, pewnie na karty kredytowe, ipada i zestaw ładowarko-powerbanków;
– koniecznie doczepiona (bo do plecaka już nie wejdzie) poduszka do spania w samolotach – to przecież ABC każdego backpackera.
Także zastanawiamy się nad naszym statusem w społeczności podróżniczej 🙂
Mimo wszystko spotykamy też takich ludzi jak Max, „waleczny i pomocny rycerzyk” z Norwegii, który wyciągnął nas z małej opresji. Wspaniałe!!!


Pierwszy dzień na wyspie, a już napotkaliśmy koalę (pierwszego). Niestety mimo naszych usilnych prób nawiązania kontaktu, miś pozostał wobec nas (i całego świata) KOMPLETNIE obojętny.
Zrobiliśmy również trek po odosobnionych plażach wyspy i zwiedziliśmy imponujący fort z baterią przeciwmorską (wykorzystany podczas II wojny światowej w walkach z Japończykami). I tu była druga szansa zaznajomienia się z koalami. Nieco bardziej owocna.
Ostatecznie magia (i magnetyzm) tej wyspy sprawiły, że zostaliśmy tam dłużej niż planowaliśmy.




