Są takie miasta, które nie mają w sobie nic szczególnego i nawet przewodnik niewiele obiecuje, ale jednak człowiek musi tam trafić, bo… coś tam. Takie właśnie jest Buri Ram. I tu właśnie musimy dotrzeć, do urzędu imigracyjnego, bo za parę dni kończy nam się wiza. Na pytanie: „co mamy zrobić, skoro chcielibyśmy opuścić Tajlandię, ale wszystkie granice są pozamykane?”, celnik bezradnie rozkłada ręce i już wypisuje pokwitowanie na 1900B. Także tego..
Trochę się śmiejemy, że to Bury Ram. Ale i tu trafimy na „małe co nieco”.
Rok Szczura… oby przyniósł coś dobrego, bo zaczęło się grubo.W drodze do urzędu imigracyjnego, który jest gdzieś hen daleko, po środku niczego. Tak jak ten zamek.Tak wygląda każdy market w każdym mieście i miasteczku – oceany warzyw i tajemniczej „zieleniny” – raj dla wegan i wegetarian.I rzeczone „małe co nieco”. San Lak Muang; odnowiona w 2005 roku świątynia łączy w sobie styl architektury tajskiej, khmerskiej i chińskiej. Modlitwy, prośby, intencje… pełne słońca i deszczu, powiewające na wietrze.Dwa filary z początków powstawania tego miasta, będące zarazem jego symbolem i dumą.Najbardziej niesamowite jest to, że i te wrota, i wszystkie ściany pełne ornamentów zostały wymalowane ludzką ręką.Tuż obok świątynia Pueng Thao Kong Ma.Po wkroczeniu na teren tych dwóch świątyń, w jakiś tajemniczy sposób wszystko zwalnia, cichnie, a myśli gdzieś zawisają.Z dumą prezentowany połów. A system jest taki: każda zarzucona wędka (a było ich tam naprawdę wiele) ma zahaczoną żyłkę o pustą butelkę; kiedy ryba bierze, butelka się przewraca, robi rumor i już wiadomo, do którego biec kija. A póki nie brzęknie, czas płynie na poga-wędkach z kolegami po fachu.Dzień jak co dzień. Muzyka z głośników w gwarze miejskim, a o 18.00 (i o 8.00) obowiązkowo leci hymn. Niektórzy nawet się zatrzymują.
Dwa dni po tym jak przedłużyliśmy wizy (czyt.: kupiliśmy za milion monet) zapadła decyzja, że będą one przedłużane farangom automatycznie i nieodpłatnie. Także tego…