Kiedy w grudniu zeszłego roku kupiliśmy bilety w jedną stronę, myśleliśmy jak to fajnie będzie miesiąc za miesiącem przemierzać kolejne, nieznane nam kraje. Najpierw Tajlandia potem Laos, Kambodża, Wietnam. A dalej zobaczymy. I gdzieś na końcu tego łańcuszka marzyła nam się Japonia. To był nasz cel.
Kto by pomyślał, że COVID tak się rozpanoszy i będzie miał na nas zupełnie inny pomysł; plan bez planu, plan wielkiej niewiadomej… i że Chiang Mai stanie się naszym tymczasowym, przymusowym domem.
I tak oto przedstawiamy Wam to miasto po raz drugi. Tym razem z perspektywy miesiąca, a nie kilku dni jak rok temu. To będzie zupełnie inne miasto.
STREET ART
JagazooJagazooMr. GreenMr. Green
ŚWIĄTYNIE
Jedna z licznych chedi (stup) z początków istnienia miasta, czyli z końca XIII w.
WYPRAWY MAŁE I DUŻE
Szpital. Bywa, że jazda na pace kończy się zapaleniem oka i wtedy ubezpieczyciel wysyła Adasia do najekskluzywniejszego szpitala w całej prowincji. Było nawet samogrające pianino. A na zdjęciu jedna z dekoracji.A to już po wizycie u okulisty (naklejkę dostaje się na wejściu po zmierzeniu temperatury).Uniwersytet Chiang Mai. Właściwie to był ogromny park z jeziorami, ptasią wyspą, alejkami, kawiarenką… Jedyna otwarta atrakcja w Chiang Mai i okolicy. Jeździliśmy tu na wypożyczanych „tużprzedwypadkowych” rowerach. Wat Pha Lak. Leśna świątynia, do której wyjatkowo wiedzie pieszy szlak (a nie tylko samochodowy).Doi Suthep. Trochę taki odpowiednik Lichenia – Tajowie ciągną tu pielgrzymkami.Dużo tu złota i symboli religijnych.Charakterystyczny dla tego regionu Budda z jadeitu.Świątynia jest usytuowana na wzgórzu i już dla samego widoku na miasto… warto było. Pai po raz pierwszy. Pewnego dnia spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z opiekunką hostelu, złapaliśmy stopa prosto do Pai i na granicy prowincji (10 km przed miasteczkiem) zatrzymała nas policja, każąc wracać skąd przyjechaliśmy. Podwójnie niepocieszeni (bo i lekko zieloni po ponad 700 zakrętach w jedną stronę!) już popołudniu byliśmy z powrotem w naszym hostelu. Takie półkolonie sobie zrobiliśmy.
NASZ HOSTEL – NASZ DOM
Najtańszy w mieście. Od świtu do popołudnia słońce nagrzewało nasz pokoik do czerwoności. Gruba Berta. Wyjatkowo nas sobie upodobała, choć charakter trudny.Dali by się nie powstydził.Świeży kokos + tępy tasak. Hostel drżał w posadach. No a skoro tu utknęliśmy, to coś trzeba było robić, żeby nie zwariować: drobne prace renowatorsko-remontowo-ogrodnicze na rzecz hostelu……oraz szykowanie paczek z żywnością dla najbardziej potrzebujących Tajów z zebranych pieniędzy od naszych krewnych, znajomych i przyjaciół. Dziękujemy za pomoc!