Nie wiemy, czy da się tu znaleźć lub zgubić szczęście, ale… Tiranę da się lubić.
Nie ma ona nic wspólnego z wielkimi metropoliami. Nie jest pretensjonalna i nie onieśmiela. Za to ma sporo zieleni, a stare i brzydkie przeplata się z nowym (lub odnowionym) i ładnym. Centrum miasta można niechcący przegapić, za to najwyższego w okolicy szczytu nie da się nie zauważyć.
Owe centrum – plac osławionego na całą Albanię bohatera narodowego – Skanderbega. Tutaj życie tętni od rana……do później nocy.Albańczycy nie boją się koloru.Spragnieni wypraw jakichkolwiek czym prędzej wybraliśmy się na najbliższą, możliwie najwyższą górę. Towarzyszyli nam przybysze z kosmosu. Ten mierzył z dobre 10 cm.Jeszcze nie szczyt, a już widoki nie byle jakie. W dole majaczy Tirana.Odpuściliśmy najwyższy szczyt Dajti (1613 m n.p.m.), który jest ogrodzony i zajęty przez maszty radiowe i wspięliśmy się na sąsiedni, odrobinę niższy – Maja e Tujanit.Światło-cień-światło-cień… aaa! „Gdzie jest Wally?”Matka Albanii spoglądająca ze wzgórza na stolicę. Średniowieczny most garbarzy z XVIII w. wtulony w miejską codzienność powojennego socrealizmu.I jeszcze kawałek sztuki ulicznej.A to już nasz hostel i jego właściciel, zwany przez nas Szefuńciem, który w przypływie dobrego nastroju robił prezentację muzyki albańskiej (tej tradycyjnej i tej bardziej pop). Albo stawiał przed nosem talerz pełen fig, dopiero co zerwanych – bo tu sezon w najlepsze.
W dobie wirusa podróżujesz nie jak chcesz i dokąd chcesz, ale dokąd możesz. Trzeba więc było znaleźć taki kraj, do którego można wlecieć bez żadnych testów, kwarantanny i ograniczeń turystycznych. Lista nie była długa, ale jedna pozycja wydawała się wyjątkowo kusząca!
Shqiperia – kraina orłów. Wieść niesie, że tu tylko stare Mercedesy, bunkry, mafia i góry. Wspaniale! Czego chcieć więcej?
Ostatni spacer po Kaosan Road, do parku Santi Chai Prakan i nad rzekę Chao Phraya. Ostatni pad thai i nektar bogów – coconut… Żegnajcie niebiańskie mango, sticky rice, cha thai. Żegnajcie ciekawe spojrzenia i piękne uśmiechy.
Porzucamy nasze plany, opuszczamy Azję i jej niepowtarzalną egzotykę. Oczywiście z małym żalem. Ale nie ma tego złego… Czeka na nas kraina starych Mercedesów, kawy i byrek’a.
Chiang Mai – Bangkok. „Ordinary” oczywiście. Uwielbiamy.Park Santi Chai Prakan. My po raz ostatni, ale oni pewnie utną tu jeszcze niejedną drzemkę. I to już wszystko. Żegnaj, Tajlandio.
Już od jakiegoś czasu otwarcie się przed sobą przyznajemy, że jesteśmy zmęczeni Tajlandią, panującymi tu nastrojami politycznymi i społecznymi, nieustającym lockdown’em i tym podróżowaniem w miejscu. Jesteśmy zmęczeni i chcemy już wyjechać. Dokądkolwiek.
W związku z tym chwilę temu zaczęliśmy szukać nowych możliwości. I… znaleźliśmy. Także niebawem opuszczamy Tajlandię, ale, żeby zachować pozytywne wspomnienia, postanowiliśmy ostatnie dni spędzić w Pai. I było to najlepsze pożegnanie z Tajlandią, jakie mogliśmy sobie wymarzyć. Warte pokonania (po raz drugi) 762 zakrętów (w jedną stronę!).
Uwaga, będzie soczyście i zielono!
Artystyczne miasteczko, trzeba przyznać. I z fantazją. Teraz tylko gdzieniegdzie……ale w szczycie sezonu……ryżowe aksamity rozciągają się po horyzont. I można nad nimi frunąć po bambusowych kładkach……albo spojrzeć z tarasu widokowego sącząc „cha thai”.Pam Bok w drodze powrotnej Bamboo Boardwalk Pai (fot. z 1932 r., autor nieznany).Nie tylko my potrzebowaliśmy ochłody. A to inna wyprawa – kanion Pai, który po każdym deszczu zmienia swoje oblicze.Przystanek na drugie śniadanie. I jeszcze wodospad Namtok Mo Paeng, gdzie lokalne chłopaki zjeżdżają na zadkach po głazach kilka metrów w dół jak w najlepszym aquaparku.Widok z Yun Lai.We see you. Chedi Phra That Mae Yen i budda spoglądający na Pai ze szczytu góry. Złoty zachód słońca……rozgrzewająca herbatka……i już. Dobranoc Pai.