Przede wszystkim to tak naprawdę nie jest jezioro. To znaczy jest, ale sztuczne. Zbudowana na rzece Drin zapora (jedna z trzech) utworzyła ten niesamowity zbiornik, liczący 34 km długości. Zapora ta (wraz z dwiema pozostałymi) jest elektownią zaopatrującą Albanię w prąd. A sztuczne jezioro stało się przy okazji wyjątkową krajobrazową atrakcją oraz najkrótszą drogą między Koman a Fierzë. Ale co najważniejsze, dla nas są to wrota do Gór Przeklętych.
Dwie godziny rejsu w malowniczej scenerii, gdzie surowe, strome skały spotykają się z gęstą zielenią wody. Niewiele jest tu miejsca dla człowieka i tylko czasem na zboczach można dostrzec pojedyncze domki. Oczywiście nie ma ideałów i bywa, że widoki mącą nam dryfujące dywany śmieci. Nic to, płyniemy dalej.
Na ratunek! Żółw Ninja to nie był. Dobrze choć tyle, że spadając z betonowego klifu na autostradę zabrał ze sobą prowiant.
Parostatkiem, parostatkiem…
Ta skala robi wrażenie.
Samo Fierzë to nic szczególnego, jedynie przystań. Stamtąd do Valbonë zabraliśmy się z Sophie i Benem (Francuzi poznani na rejsie).
A najmilszym akcentem w tej górskiej wiosce było ponowne spotkanie w jedynym barze, do którego nas wpuszczono (od prawej: Ben, Sophie i jeszcze jeden poznany Francuz). Długo by pisać, ale lokalny klimat można przyrównać do zachłannych górali z Zakopanego.
Plan był taki, żeby zostać w Valbonë dwa, trzy dni i pochodzić po okolicznych szlakach, bo widoki jak widać… Ale skoro jesteśmy tu niezbyt mile widziani, następnego dnia zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy w upragnione Góry Przeklęte.